Liceum
Do nauczycielki
Ile minęło
W zaklętym tym kole
Umysłów ludzkich
I ile pokoleń?
Powiedz mi ile
Ludzi niegdyś młodych
Dowiodłaś sama
Do myśli swobody?
Ty nas nauczyłaś
Na logice wsparte sądy stawiać,
Myślą nad ludzkim górować tłumem,
Pokoleniom przyszłym przykład dawać,
Jak się w świecie kierować rozumem.
Ty nas nauczyłaś
By swej urok dostrzegać młodości,
A zarazem postrzegać dojrzale
Te, co w życiu istotne, wartości,
Które w dusze wpisałaś nam trwale.
Ty nas nauczyłaś
Na świat oczy otworzyć szeroki,
Ukazując część jego radosną.
Pierwsze w przyszłość stawialiśmy kroki,
Ty nam wejść pozwoliłaś w dorosłość.
Zachód Słońca w Toruniu nad Wisłą
Na szkolnej ścianie
Srebrzyście się mieni
Blask szyb wśród roju
Tańczących cieni.
Miejsce, skąd Słońce
Wędruje od świtu,
Lśni teraz czystym
Blaskiem błękitu.
Bladoróżowe
Rozpierzchły się chmury
I płyną złote
Rzeką purpury.
Szczęśliwi, którzy
Potrafią docenić
Tak delikatne
Barwy kamienic!
Beż albo zieleń,
Róż, pomarańcz, lila…
W przebłysku światła
Utonie chwila
ostatnia.
Tylko wiatr lekko szumi
Tylko wiatr lekko szumi,
Chmury łowi sieć cicha,
Spadają srebrne krople
Rosy. I nic nie słychać.
I tylko lekka mgiełka
O drzew siwe gałązki
Ledwo, ledwo rozwiewa
Nitki – jak światła cząstki.
A wśród nich listki srebrne
Bezdźwięcznie rozedrgane,
A wśród nich szare cienie
Białą nicią utkane.
Szkolna akademia na cześć…
Przecież po tylu mękach i trudach
Wszystko się musi wspaniale udać!
Prezydent miasta i kilku VIP-ów,
Obok dyrektor dumnie się pręży,
Pierwszy, jak zwykle, rząd ważnych gości,
Po środku biskup, trzy rzędy księży.
Siedzi też ważna Pani z urzędu,
Porozwieszano flagi rozliczne,
A pośród wszystkich przemów przemawia
Szacowne grono pedagogiczne.
Gdzieś pod ścianą licytacja,
Kto na lepszych był wakacjach,
A dziewczyny w szóstym rzędzie:
Kto z kim jest, kto był, kto będzie,
Obok się w rachunkach ćwiczą,
Resztę po zakupach licząc,
Ktoś popycha kogoś w tłoku,
Gdzieś telefon dzwoni z boku…
Chociaż po tylu mękach i trudach,
To znowu wyszło – jak zwykle – nuda.
Pokój
Mam pokój swój – przeciętny
Wrośnięty w blok przedmieścia
Ze swych narodzin piętnem
Z płyt zbudowany – sześcian.
Tynku białego warstwy
Na suficie, na ścianach
Bez żadnej zbędnej barwy
W pęknięć zakrzepłych ranach.
Nie ma słońca promieni
Nie ma tu świateł zbędnych
Nie ma więc także cieni
Poza tym moim – jednym
Pod dusznym mebli tłokiem.
Twarz mu przykryły kurze
A wiatr z nieszczelnych okien
Śnieżne w nim wznieca burze.
Bukiet czerwonych róż
Patrzysz na bukiet czerwonych róż
Takich jak dał ci kiedyś on
Błyszczący ich płatki pokrył szron
Lecz nie dla ciebie róże już.
Kwiatów dostrzegasz czerwonych czar
Który wśród szarych, codziennych dni
Dawnym, czerwonym blaskiem lśni
Jak dawny to od niego dar.
Przeminął tamtych kwiatów blask
Przeminął blask czerwonych róż
Nie ujrzysz oczu jego już
Gdyż zamknął je na zawsze czas.
Gdy fotografie przykrył kurz
Tylko wspomnienia minionych dni
Spędzonych z nim zostały ci.
Nie patrz na bukiet czerwonych róż.
Ambicje
Z płomieniem życia na dłoni
Tak – lekka – młodością kwitnę.
I tylko z warg przygryzionych
Krew mąci wody błękitne.
Nie śpię – lecz to bez znaczenia.
Moja bezsenność tak jawna
Jak w oczach piasek zmęczenia
W których łez nie ma od dawna.
Ten w marnym widzi się pyle
Podda się nić życia ciągnąc
Kto marzy więcej niż tyle
Ile potrafi osiągnąć.
Kwiaty
Tyle kwiatów wszędzie wokół
Co roznoszą zapach łąk.
Rozsiewają żywe barwy
Każdy płatek, liść i pąk.
Jedne prą wysoko w górę
By uchwycić Słońca blask
Inne nisko rozłożyste
Niczym dywan barwnych gwiazd.
Mijam często ja ogrody
Ten człowieka własny raj.
W każdym inne widzę kwiecie,
Taki mały wonny kraj.
A nad ogrody Słońce się wznosi
Nasyca płatki barwą promieni
A przy ogrodzie stoję i czekam.
Może pojawisz się gdzieś w przestrzeni?
Kiedyś – pamiętasz? – ty, ja i kwiaty
Nad nami niebo lekkie obłoków!
A przy ogrodzie stoję i czekam.
Wsłuchana w echo przebrzmiałych kroków.
Opowieść człowieka otoczonego zapomnieniem
Czasem czuję w duszy pustkę
Na twarzy łzy słone.
Widzę wszędzie ludzkie twarze
Na mój ból uśpione.
Jestem wtedy jak ten człowiek
Któremu zabrał los
Z oczu płomień, z serca wyrwał
Przeszłej pamięci głos.
Jak uczeń, co marząc wielkie
Stawia sobie cele
Lecz nauczyciel powtarza
Wciąż – nie marz zbyt wiele.
Jak kobieta, gdy świat cały
A duszy połowa
Zamknięta jak w cztery ściany
Z kratą w oknie – w słowa.
Jak ten, co w szary, szary dzień
W pustym siedząc domu
Że chciałby duszę oddać swą
Serce! Tylko komu?
Tak
Od dziś żyjemy jako obcy ludzie.
Moje „tak”, twe „nie” czy może odwrotnie?
Już nie pamiętam. Pytanie – odpowiedź.
Ale to chyba jest już nieistotne.
Nic się nie stało, zostawmy jak było.
Po co zaczynać. Bo łatwiej się nie znać
niż ciągle mówić „cześć” z zakłopotaniem
„co tam u ciebie?” patrząc na zegarek.
Po co się męczyć, być w takim pół-razem
jeżeli razem pisane nie jest nam?
I tylko głosik jakiś cichy mówi
że chyba jednak to moje było „tak.”
Samotna śmierć tego, co umarł już dla świata
Nie patrzcie ponownie jak me ciało
Spuszczają w głąb ziemi.
Za dużo w tym łez waszych, cierpienia
Które nic nie zmieni.
Zbyt wiele uczuć o barwie bólu
Natenczas było w was,
Byście śmierci mej doświadczyć mieli
Jeszcze raz, jeszcze raz.
Patrzę więc na was, lecz pozostańcie
Na ten wzrok uśpieni.
Bo łez za dużo waszych, cierpienia
Które nic nie zmieni.
Ślady rąk
Oddajcie mi mój dom
chcę go z powrotem dostać
został niby jak stał
lecz jakby nie pozostał.
Tu kanapa, tam stół
niby bez zmian w salonie
dywan niby ten sam
wzór ten sam na zasłonie
lecz są jeszcze rzeczy, których
nie znalazłam mimo prób:
małe ślady na dywanie
zapiaszczonych bosych stóp
w nie-moim pokoju nie ma
klocków zamiecionych w kąt
ani kartek pogniecionych
z nabazgraną kredką mną
Tu nie moje wisi lustro!
Bo – powiedzcie mi – gdzież są
na szkle wypolerowanym
rozmazane ślady rąk?
Czy widział ktoś mój dom?
Ktoś wie, gdzie jest? Co słyszał?
A tu, w nie-moim tym
ta cisza, cisza, cisza!
Pierwsze lata studiowania medycyny
Jesienią jestem
Jesiennym jestem deszczem
Przeżyć pomagam spragnionym drzewom,
Wracam do życia uschnięte trawy.
A żyć dla innych, oddać coś z siebie
To były niegdyś tak błahe sprawy!
Jesienną jestem mgłą
Zamykam wokół świat gładką ciszą
I aksamitnym okrywam puchem
Spokoju, aby rośliny żegnać
Więdnące cicho ostatnim ruchem.
Jesiennym jestem wiatrem
Schłodzić pomagam spaloną ziemię
Z liści opadłych daję okrycie
Nasionom w glebę twardą wczepionym
Pragnąc ochronić tak cenne życie.
O słodkie dwa pierwsze lata studiów!
Uczmy się razem, my – akademicka brać,
Upływający licząc do kolokwium czas.
By wszelkich struktur po łacinie nazwy znać
I wszystkie egzaminy jeden pisać raz!
Nasze fartuchy pachnące formaliną
Roznoszą wśród przechodniów prosektorium woń.
Ucz się studencie! Dni studiów szybko miną,
Do torby wrzuć podręcznik, chwyć notatki w dłoń!
Każdy w swoich trzyma rękach
Biblii naszej setki stron:
Zwykle któryś tom Bochenka
Lub atlasu jeden tom.
Widząc w książkach skryte twarze,
Nieprzytomny widząc wzrok,
Wiedz – to przyszli są lekarze,
Medycyny pierwszy rok.
Drodzy studenci! Przeszliśmy przez pierwszy rok!
Mamy już w głowie pierwszą swej wiedzy bazę.
Więc by zrozumieć, czas zrobić kolejny krok:
Dowiedzieć się, jak działa to wszystko razem.
Nowe wyzwania na ten nadchodzący czas,
W którym wciąż przemierzamy, swój kształtując los,
W krainie wiedzy setki nieodkrytych tras
A naszym przewodnikiem profesorów głos.
Każdy księgę swą otwiera,
Gdzie kolejne setki stron:
Czy to księga jest Harpera
Czy Traczyka gruby tom.
Widząc w książkach skryte twarze,
Nieprzytomny widząc wzrok,
Wiedz – to przyszli są lekarze,
Medycyny drugi rok.
A kiedy po raz pierwszy ból w oczach pacjenta
ujrzysz, to wnet zrozumiesz, że nic już nie pamiętasz.
A jeśli nawet? Cóż to! Na co ci te wzory?
Czy do leczenia białko czy może człowiek chory?
Medycyna
Wychowanym wśród szpitali,
Mą zabawką – karty ksiąg…
Chce tradycji sens utrwalić
Niecierpliwość młodych rąk.
Świadom swego przeznaczenia
Wciąż poszerzam wiedzę swą.
W końcu przeszłe pokolenia
Też wiedziały, czego chcą.
Rodu los jest mym rzeźbiarzem.
Dziadek przecież był lekarzem!
Zawsze przyszłość widząc jasną
Zawsze jeden widząc cel
Bez wahania ręką własną
Losów swoich trzymam ster.
Jakże wielką czyni radość
W wiedzy uchylonych drzwiach
Gdy tradycji czynię zadość
Przyszły wybierając fach.
Pewien jestem przyszłych zdarzeń.
Ojciec wszakże był lekarzem!
Chociaż pieką czasem oczy
Gdy przy lampy świetle mdłym
Czarnych liter rzędy toczę
Ręką odganiając sny
Gdy głód wiedzy zaspokoję
W czarny się zanurzam puch
Nocy, która myśli moje
W snach urzeczywistni znów.
Gdy pytany jestem nieraz
O kierunek swoich marzeń
Czy syn też ten fach wybiera?
Czy syn też chce być lekarzem?
„Ja na dzieci czasu nie mam”
Odpowiadam.
Pracujmy więc
Pracujmy z nadzieją, pełni wiary w sobie
Że kiedy dzień każdy zmagań naszych mija
Pomagamy temu, który w swej chorobie
Z czary swej goryczy co dzień kroplę spija.
Pracujmy więc z pasją i mimo lat biegu
Chłońmy wiedzę, by móc badać należycie
Wyprzedzić chorobę czy jej zapobiegać.
Odkrywajmy nowe – to, co nieodkryte.
Pracujmy z zapałem i czasu nie tracąc
W końcu czasu często mamy tak niewiele!
Bo tylko rąk naszych i umysłów pracą
Osiągnąć możemy wymarzone cele.
Śmierć pacjenta
Oto człowiek – w przestrzeń patrzy jasną
Oczy patrzą, a powoli gasną.
Lecz cóż wzrok ten w swojej głębi skrywa?
Czy to człowiek, czy to pamięć żywa?
Ruch ostatni, serca uderzenie…
Czy to człowiek, czy tylko wspomnienie?
Jeden oddech – to czas stoi, czeka.
Czy to człowiek, czy to brak człowieka?
Cząstka życia żadna nie została
W martwych oczach, w pustym strąku ciała.
To tylko noc
Budzę się – mrok
Leżę – brak tchu
Wyrwana znów
Z przystani snu.
Zawisłam chwilą
W tej dziurze czarnej
Zimnej i pustej
Dusznej i parnej.
Słuch mój wyostrzam –
Zegar na ścianie.
Bije tak wolno
Że zaraz stanie.
Nie bój się, przecież
To tylko noc.
Noc
Któż nocą ciemną, która otula
Tak aksamitnym snu lekkim puchem
Nie marzy o tym, by w snu ramionach
Poza cielesność wędrować duchem?
A któż nie marzy, by o poranku
Kiedy twarz pierwsze promienie musną
Ujrzeć rozlane blaskiem powietrze
Leniwy obłok, co płynąc – usnął.
Na co mi takie błękitne niebo?
Na co mi takie zielone lasy?
Na cóż szumiące wód mi kaskady
I chmur srebrzystych skłębione masy?
Na cóż to wszystko i jeszcze więcej
Na cóż mi cały ten świat szeroki
Jeżeli życie moje w ciemności
Wsłuchane w nasze serca i kroki?
Przy gwiazd bezsennych pobladłym blasku
Przed mdłą poświatą skryci miesiąca
Czuwamy nocą, chwytamy szepty
I słowa, swego niepewni końca.
Trwamy natenczas, czekając świtu
I żyjąc chwilą – jakże nietrwałą!
Wsłuchani w drżącą ciszę przed burzą
Krótkiego krzyku przeszytą strzałą.
Nie jest mi dane świat ujrzeć jasny
I nie zobaczę nieba błękitu
Bo nie ma nieba w ciemnościach duszy
Bo noc nie mija z nastaniem świtu.
Twarz moja – płomień – acz bez wyrazu
Na moich dłoniach krew naszych czasów
Już nie pamiętam, bo tak jest lepiej
Błękitu nieba, zieleni lasów.
Bezsenność
Niebo uchylę
Tobie gwiazd pełne,
W oczach Ci ułożę jasne
Promienie Słońca
Księżyca pełnię…
Spraw tylko, błagam, że zasnę!
Świat spod zamkniętych powiek
Zza białej ściany, zza szyby drzwi
z czeluści, która po kątach tkwi
z ciemności, gdzie nie dosięga dzień
milcząc wymyka się cicho cień.
Wśród bez dnia nocy, bez świateł barw
bez gwiazd sufitów, oparów mar
i wśród zegara urwanych tchnień
tchnienie w mgle mroku wydaje cień.
Czekam na nowy bezsenny świt.
Czekam, a ze mną nie czeka nikt.
Bo chce, bym w końcu zapadła w sen
by cicho przybyć. Tego chce cień.
Gdzieś spoza wzroku, najgorsza z mar
wyczuwa strach mój i drżenie warg.
Słyszę, jak szepcze, do mnie lub nie
że i tak przyjdzie, przyjdzie we śnie.
Jej palec zimny muska mi kark.
Słyszeć jej myśli – potworny dar!
Wokół wciąż tylko ciemność bez gwiazd
smutny latarni bezsilnej blask.
Paznokcie wbijam – w ścianę czy w twarz?
Śmieje się ze mnie. Noc pełni straż
aż w krzykiem moim zbudzonym dniu
nie znajdę ciszy w objęciach snu.
Gdy światła nie świecą
Od głębi źrenic aż po sufity
czerń gęsta, lepka, zimnej ściany grań
Przywiera do moich powiek lity
głaz czerni, zatyka oczy i krtań.
Nie widać nic, gdy światła nie świecą.
Nie widać nic, czuję tylko cienie
Milczę – słyszą tych, co o nich wiedzą
zabierają w ciemność, w zatracenie.
Milknie samotny zza okna promień
rwie w strzępy resztki myśli i wspomnień
Tęsknię za bogiem świtu i za tym
by miast czerni roztoczył granaty.
Krajobraz
Po uliczkach ciemnych mózgu
gdzie myśl zaułkami kroczy
tras umysłu są chodniki
płyną czarne rzeki nocy.
Fal rozbiją się obłoki
czarne grzywy bez snu nocy
czarną wodę wiatr poniesie
widzą tylko bez ciał oczy.
Idę ulicami tymi
lecę sama tam, gdzie czeka
na mnie światło, na mnie jasność
Nie dopłynie nocy rzeka.
Świat bez snu i bez czuwania
świat bez marzeń i bez mary
świat ze świtem i świat z niebem
bez czeluści fal bezmiaru.
Ostatnie lata studiowania medycyny
Kto daje, ten odbiera
W czyjejś myśli, w ruchu rąk
siostra słów, oddechu brat
jak tętniący serca pąk
gdy w przyjaźni kwitnie kwiat
Budzisz życie ciepłem rąk
zatrzymujesz okamgnienie
Tworzysz świat, budujesz dom
Dajesz innym oczu lśnienie
Lecz zwątpienia przyjdzie cień
w mózgu zły chemiczny ślad
zbudzi się z najgłębszych śnień
ten – co zawsze smutny – kat
Stoisz tedy wśród zgliszczy
Bo kto żyje, ten umiera
Bo kto tworzy, ten niszczy
Bo kto daje, ten odbiera.
Nie patrz w tył
Z mgłą przed oczami, w szumie bez słów
w krzykliwych barwach bez twarzy głów
gdy kroków chaos zabrzmi na raz
gdy punkty świateł zmienią się w blask
w morzu oddechów sunących ciał
w płomieniu okien z budynków skał
ulicą miasta, co życiem drga
idę. A za mną podążam ja.
Krążę wśród dźwięku tysięcy stóp
zmierzam, gdzie więcej życia i dróg
ku światłu ulic i w parków mrok
A ja wciąż idę za mną krok w krok.
Wiem, że tam jestem, nie patrząc w tył
W każdym śnie sen też bliźniaczy był
i w każdym słowie bliźniacze jest
bliźniaczy uśmiech, bliźniaczy gest.
Ze świadomości wyrwana część
„Czemu tam jestem?” zaciskam pięść
bez żadnej woli w tył robię krok
i roziskrzony swój widzę wzrok
Ustaje wokół mnie obu czas
krzepnie powietrze, milknie chór miast
chwytam to życie i ciskam w piach.
I w oczach własnych dostrzegam strach
Cios w serce życiu, co śmie się tlić
pogardy kroplę chcę sama spić
Odbieram teraz krew z mojej krwi
Odbieram cenę za wszystkie dni
Świat z miejsca ruszył i przestrzeń drży
staję nad ciałem o smaku krwi
a mi naprzeciw w poświacie dnia
Stoję z uśmiechem na ustach ja.
Dwoje ludzi błądzących we własnym świecie
Ja w swojej kuli, ty w swojej kuli
przyglądamy się tylko własnym odbiciom w lustrze.
Siedząc razem, tylko twarz własną
dostrzegamy, zaciskając milczące wargi.
Każde z nas w swoim, innym wszechświecie
lecz nasze wszechświaty nie potrafią się przeniknąć
one nie wiedzą o tamtym drugim
widzą tylko człowieka bez oblicza, na zewnątrz.
Więc my, dwoje obcych sobie ludzi
jak dwoje kochanków z wygasłym nagle uczuciem
ja w swojej kuli, ty w swojej kuli
a nasze wszechświaty nie potrafią się przeniknąć.
Pusty dom w pustym świecie
Dniem i nocą w pustym oknie
Patrzę na skłębione chmury
Na to miasto, które moknie
Deszczem barwy krwi purpury.
I tak trwając w czasów mroku
Czuję, jak się we mnie toczy
Życie moje tak samotne
Piach miast łez na puste oczy.
Nie mam grzechów wyznać komu.
Tylko to nazywam swym
Co w bezludzkim moim domu
Szary snów owiewa dym.
Bez nadziei na zwycięstwo
Żyję. Jak tu mieć nadzieję
Kiedy duszy ludzkiej klęską
Śmierć się z duszy ludzkiej śmieje?
Chyba sama już zostałam
Jakiś głos mi wiatr przywieje…
Serce chyba kiedyś miałam
Teraz już potrzebne nie jest.
Ostatni krąg snu
Zepchniętam ja w wir burzy
Z błogiego życia toru.
Przypadłam światu temu
Co jeszcze mi nie dorósł.
Szumiące mijam lasy
Jak z kart prastarych ksiąg
Wiedziona krwawym szlakiem
W ostatni piekieł krąg.
Już dawno łzy nie płyną
Spod zaciśniętych powiek.
A w twarzy, choć kamiennej
Wciąż odciśnięty – człowiek.
We mgle zmierzając dusznej
Przez bezkres trupich łąk
Wiedziona krwawym szlakiem
W ostatni piekieł krąg.
Zmęczone moje oczy
Od zimnych okrzepłe ros,
Nad każdym widzą ciałem
Pamięci i cierpień głos.
Wśród mdławych kropel krzyku
I wyciągniętych rąk
Wiedziona krwawym szlakiem
W ostatni piekieł krąg.
Choć wokół tylko ciemność
Choć przesiąkł już śmiercią czas,
Ja w serca cichym szepcie
Dostrzegam dusz ludzkich blask.
W swej zaciśniętej pięści
Chowając życia pąk
Wiedziona krwawym szlakiem
W ostatni piekieł krąg.
Świadomość, która nie ufa sama sobie
Jestem uwięziona w przestrzeni
która mnie nie chce, nie słucha
uwięziona w tym umyśle
któremu nie mogę zaufać
odklejam się od tego świata
i znikam w przestrzeni ciszy
tylko ja tu i moje cienie.
Krzyczę, ale nikt nie słyszy.
Otoczona przez mary, które
ponoć istnieją, są światem
a otoczona przez świat, którego
mówią, nie ma naprawdę
za barierą nieufności
bardziej do siebie czy do ludzi?
Uwięziona w nieistnieniu swoim,
a może świata złudzeń.
Rozmowa studentów z pacjentką
Ty w jasnym pokoju trzymasz
na kolanach splecione dłonie.
My – rząd twarzy, zamyślonych.
O co zadać teraz pytanie?
Ty każde cierpliwie znosisz
by martwym głosem dać odpowiedź.
My pomału rozkładamy
na spis objawów twoje zdrowie.
Ty patrzysz gdzieś w punkt skryty
pośród szarych cieni naszych stóp.
Ja zaś w jakiś inny, obok
zagubiony wokół krzeseł nóg.
Z twojej krtani szept zakłóca
drżącą w bladym powietrzu ciszę.
Ja nie zadaję ci pytań.
Ktoś inny spyta. Ktoś zapisze.
Ty nie patrzysz w nasze oczy
lękasz się zimnych ocen piekła.
Ja nie patrzę w twoje, byś gdzieś
wewnątrz mnie siebie nie spostrzegła.
My: nasze odbicia w lustrze
my: pacjentka i prawie lekarz.
Ja czekam na koniec świata
obserwując, jak i ty czekasz.
Ale teraz idziemy już
opisać ten przypadek – ciebie.
Do zobaczenia. Być może
spotkamy się tu. Albo w niebie.
Moja droga na uczelnię
Idę z wolna, krok po kroku
w świat ulicy, lamp żarówek
chaos krzyków, złego wzroku
rozmazanych, mdłych tęczówek.
Głosów dym przeze mnie płynie
płynie też ciał ciemnych rzeka.
W myślach cudzych, w słów gęstwinie
własnych myśli trakt ucieka.
Cel majaczy – we mgle kroki
sama nie wiem, gdzie i po co
ósma rano, snu obłoki
niedospane bez snu nocą.
Drzwi do chwil bez zrozumienia
chwil, by w myślach żyć inaczej
by słów szukać bez znaczenia
a ukrytych szukać znaczeń.
Chcę, by to się już skończyło.
Chciałabym na zawsze uciec
by mnie więcej tu nie było.
Rzec, że nigdy już nie wrócę.
Dzisiaj przyszła wiosna
Dzisiaj przyszła wiosna, dziś zakwitły kwiaty
a z martwych gałęzi, spod skorupy lodu
oślepiają liście swoją zielonością.
Rani świat oczy tęczą barw. Bez powodu.
Wszystko wokół pędzi, biegnie gdzieś, wiruje
nie widząc tej zamglonej szyby wokół mnie.
Patrzę zza tej szyby, milczę, nie rozumiem
gdzieś brzmi jakiś przeze mnie nie zaznany śmiech.
Dzisiaj przyszła wiosna, dzisiaj wyszło słońce
spod czapek spłoszyło roześmiane twarze.
A ja – z dłońmi w kieszeniach, stopa za stopą
idę, lecz jak w sennym bezruchu. I marzę
o skrawku nie-słońca i skrawku nie-ludzi
ciszy pokoju, co nie zadaje pytań
miejscu, gdzie twarz jedyna jest moją twarzą
skrawek zimy trzyma betonowa płyta.
Dzisiaj przyszła wiosna. I bezsenne wschody
wdzierają się coraz wcześniej pod powieki.
Wygonią mnie tu, na łaskę głosów, śmiechów
gdzie w oczach mają blask – miast wyschniętej rzeki.
Dzisiaj przyszła wiosna, rozświetlone niebo
świat dookoła rozgrzewa w swych objęciach
a ja mrużę oczy, zasłaniam je ręką
przed bezlitosnymi promieniami szczęścia.
Może nie wiem
Jestem dorosłą kobietą
pogrążoną w samotności
z wyboru, a może nie wiem.
Na świat spoglądam przez okno
zza szyby swojej własności
od siebie, a może nie wiem.
Mój strach łacińską ma nazwę
a snu wybawienie – fazy
konkretne, a może nie wiem.
Uczucie to patologia
albo też stan pożądany
dla mnie, a może nie wiem.
Inni patrzą w moje oczy
nie widząc tego, co one
coś widzą, a może nie wiem.
Widzą mnie, ale nie widzą
w snów swoich skrytą zasłonę
bezbarwną, a może nie wiem.
Każdy z tamtych ludzi stał się
policzalny, obliczalny
wiadomy, a może nie wiem.
Lecz czy z tego wysnuć wniosek
że ten tam świat jest normalny?
Normalny, a może… Nie wiem.
Praca lekarza
Recepta
Moją lekarską ręką
wypisuję receptę
prostokąt mały, biały.
Piszę litery lekkie
lekkie tak niczym słowa.
Z uśmiechem na nią patrzę
jeszcze podpis pieczątka
i dawkowanie: zawsze.
Wypisuję swój adres
nazwę i odpłatności
wypisuję dla siebie
tabletki normalności.
Bezuczucie
Siedzi przede mną pani lekarka
na duszy niczym kamyczek w bucie
rysę wydrąża na białej kartce:
pyta o moje samopoczucie
Jak opowiedzieć o swoim stanie
medyczną gwarą w bezludzkim skrócie
kiedy lekarka stanowczym głosem
pyta o moje samopoczucie?
Nie mam słów na to i nie mam myśli
nastrój nijaki aż w mózgu kłucie
i sama chętnie stanąwszy obok
spytam o moje samopoczucie.
Ból
Siedzę otoczona szklaną kulą bólu
Nie szczędzi żebraków i nie szczędzi królów
Niesie się w powietrzu, wlezie w każdą dziurę
na wskroś los przebije, niczym Słońce chmurę
Czasem boli rana, czasem boli prawda
czasem lekki dotyk, a czasem myśl każda
Twarz widzę pacjenta za szkłem jej cierpienia
Nic temu nie ujmie, nic tego nie zmienia.
Za tą szybą innych są i moje twarze.
Ból mój urojony, czas go nie wymaże
Ból ludzkiego ciała nożem ścina nerwy
a ja patrzę na to, codziennie, bez przerwy.
Czy jesteśmy ludźmi?
Czy jesteśmy ludźmi, czy już pacjentami?
Wątrobami, płucami, nerkami
umysłami
Czy mamy jeszcze duszę
czy chorobę mamy?
Czy mówimy ludzkim głosem
czy mówią za nas objawy?
Czy myśl nasza wzniosła
czy tylko dla zabawy?
Zazieleniła się książka
Zazieleniła się książka
soczystą okładki barwą
i lśniącym, białym zapachem
tak świeżych papieru kartek.
Zaczerniły się litery
błyszczącymi farb kreskami
co wśród czerni treść unoszą
z nieskończoną barw otchłanią.
A treść ta ach! Treść ciekawa
co w cienkiej zdań pajęczynie
kryje świat i to, co poza
nim. I płynie, wartko płynie.
Aż dziw przyznać, że to wszystko
że te piękne, chmurne słowa
że te zdania – niczym życie
kartka każda – cienka, płowa
że te piękne opowieści
że ta jasnych barw paleta
efekt to tylko, działanie
malutkich, białych tabletek.
Pierwsza książka czytana na lekach
Otwieram znowu książkę
trzęsącymi się dłońmi
na stronie sto dwunastej
gdzie ustała treść wspomnień.
Błądzi wzrok po literach
i widzi nie do końca
szyk czarnych liter płynie
nic mi go już nie zmąca.
Nie ma już słów i kropek
nie ma zdań połamanych
tu słowa tworzą obraz
tak dawno mi zabranych.
Z pierwszej strony do końca
dotrwam bez zatrzymania.
Dotrwam siłą tabletki
dającej cel przetrwania.
Prawda
Wśród chaosu życia
prawda jasno świeci
wśród kłamstwa gęstwiny
i półprawd zamieci.
Czasem jak latarnia
wśród życia slalomu
a czasem oślepia
niemiła nikomu.
Czasem chcesz ją zakryć
strzepnąć jak kurz dłonią
a ona wciąż świeci
posiwiałą skronią.
A czasem jej szuka
w szarej mgle rozmowy
ten, co jej pożąda
co na nią gotowy.
Egzamin
Przetrę oczy ze zmęczenia
łyk wypiję czarnej kawy
i przystąpię do zabawy
że mój smutek w uśmiech zmieniam.
Siedzę na uczelni świata
czekam na wykład z radości
każdy się na krześle mości
by spamiętać go na lata.
W ściśle naukowej gwarze
doktor-anioł nam wykłada
jak się cieszyć, gdy deszcz pada.
Każdy słucha, a ja marzę
że bóg-dziekan zstąpi skrycie
przejdzie po dywanie z tęczy
i do ręki dyplom wręczy
z piątką z egzaminu z życia.
Niepogoda
Przynieś mi burzową chmurę
niech mi zwilży gorąc serca
niech na szybie deszczu krople
wydzwaniają siwe wiersze.
Przynieś mi jesienne deszcze
niech mi grają rytm melodii.
Tańczmy w deszczu tak, jak kiedyś
tak jak młodzi i swobodni.
Przynieś mi i mgły , i wiatry
niech owieją białe skronie
niechaj spłyną z białej chmury
na zszarzałym nieboskłonie.
I nie przynoś mi Słońca
bo oślepnę.
Na nic
Na nic są zbroje, na nic kolczugi
na nic karabin, na nic miecz długi
na nic armaty i na nic kule
na nic lamenty i na nic bóle
Na nic są skargi do ministerstwa
na nic są kłamstwa, na nic oszczerstwa
Na nic pancerze, srebrne okucie
gdy kamyk w bucie.
[Pink Groke – 2019]