Sens w czasowym niebycie

Wstał kolejny dzień, jeden z wielu, taki sam jak inne, niezmienny przez tyle lat. Człowiek wiedział co będzie się działo i wiedział też, że jutro też będzie wiedział. Pomimo to wstawał. Ciężko powstał na swoje wychudzone kończyny, chybocząc się w przestworze rzeczywistości. Zwolna uwidaczniał się świat z mgieł mroku. Somnambulicznym marszem przyodział się na wpół oślepiony. Przemył oczy, obudził się, jedyną myślą i marzeniem była chęć snu. Nie mógł, musiał iść. Zataczając się wyszedł aby już nie wrócić do wieczora. Przedzierając się przez szarość złowrogą, brnąc wesoło samotny, nie bacząc na świat zwierząt, podziwiał piękno przyrody. Z oczyma wlepionymi w ziemię łapał okruchy snu. Stronił od swego stada, czując pogardę i niezrozumienie. Szedł utartą drogą, prawie nie myśląc, otumaniony codziennością. Osiągnął cel codziennych wędrówek. Tam musiał walczyć aby przeżyć. Ale nie wygrywał najsilniejszy, tylko pozbawiony skrupułów, mogący wyłączyć moralność w swej dwulicowej duszy i prześlizgnšć się niczym wšż przez ucho igielne. Przegrani byli nieliczni. Wciąż szlachetni w mękach. Z wolna choć nieubłaganie, jednostki zatracały zdolność obiektywnego rozpatrywania swych poczynań na tym „bożym” świecie. Co zdolniejsi jeszcze to wszystko tłumaczyli palcem bożym, inni stawiali na przypadek, reszta już w nic nie wierzyła i gwałcąc swe zasady próbowała naśladować tych zdolniejszych, aby nie być w mniejszości. I wstał – Jest pan głupim chujem – powiedział na głos to co inni mówili cicho. Nikogo nie zdziwiło, że to właśnie on. To on przecież był w przytłaczającej mniejszości. Nie chciał już gwałcić siebie, wybrał więc ukamienowanie przez innych.
Obudził się nagle wyrywając się z krainy złudzeń i wdzięczny był, że nic nie zaszło, że nie zrobił tego o czym marzyć nie przestawał. Choć jest to tak blisko, na wyciągnięcie ręki, nie zrobi tego nigdy. Nie ze względu o etykietę, zasady czy religię, chodzi o cechy osobnicze, o pierwotny instynkt samozachowawczy, pulsujący we krwi od zawsze. Miotał się krocząc utartymi drogami, w rzeczywistym mirażu otaczających krajobrazów. Wszystko było torturą perfekcyjną, wątłą, lecz ciągłą w swej intensywności. I powinien widzieć cel, tak odległy, że niewidoczny. Potknąć idąc się nie mógł, bo wszystko rozmyłoby się w nicość i pozostałby tylko ślad na piasku, żydowski pomnik antropogeniczny. Przygarbiony, nieświeży niepewnie stąpał, nieuchronnie zmierzając do wyjścia, recyklingu materii.